Jak w tytule, tak i u mnie kłopotów nie zabrakło. Stąd wynikły niewielkie (w porównaniu z tymi ostatnimi) turbulencje. Rozdział powstawał w bólu, często na doskoku, no i jest. Znowu najdłuższy, tym razem ma prawie 5400 słów. Mógł mieć jeszcze więcej, ale postanowiłem jeden fragment przenieść na później. Nawet spróbuję od niego zacząć.
Dobra, to tyle ode mnie. Standardowa procedura. Cisza na planie, światło, kamera, akcja!
Książę siedział
samotnie w niewielkiej dolinie, z której promienie słoneczne wciąż nie
przepędziły wszystkich cieni. Odnowiony kombinezon bojowy i napierśnik
pokrywała ledwo zauważalna warstwa kurzu. Vegeta siedział tak od wielu godzin,
pierwszy raz decydując się na medytację na tej planecie. Nie było to dla niego
czymś do końca nowym, ponieważ w podobnym stanie zdarzało mu się zawisnąć
podczas podróży przez galaktykę.
Tym razem jednak
przyświecał temu jakiś cel, choć wydawał się być prawie niemożliwym do
zrealizowania. Wszystko to przez Nameczanina, który zaszczepił w jego
świadomości pomysł, że podczas swoistego transu, Vegeta mógłby porozmawiać z
duchami przodków. Co prawda, nie widział w tym większego sensu, ponieważ
przerósł ich wszystkich bardzo dawno temu, jednak wizja odbycia rozmowy z ojcem
lub innymi wielkimi wojownikami, nie dawała mu spokoju.
Podczas tej formy
treningu, bo tak właśnie traktował ten stan, jeszcze łatwiej wyczuwał energię
ki na planecie Kaioshinów. Rozpoznał odległe, spokojne pulsowanie potężnego
źródła, którym był Son Gohan. Obok niego, prawie niewyczuwalna, choć prawie tak
samo potężna, była obecna ki Piccola. Zadziwiało go, a równocześnie podniecało
to, że Nameczanin mógłby z nim walczyć prawie jak równy z równym. A jeśli
dodawało się do tego intelekt i zmysł taktyczny zielonego wojownika, to Vegeta
odczuwał do niego coś na kształt mimowolnego szacunku.
No
i czułkowaty jest chyba jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać, jak równy z
równym. Gohan, pomimo swojej potęgi, jest dość miękki. Za to Piccolo, z jego
przeszłością, to godny towarzysz do dyskusji. A tych nam nie brakowało przez
cały okres pobytu tutaj.
Pod wpływem takich
energii, o wiele mniejsza i rozchwiana, należąca do Gotena była z trudem
wyczuwalna. W zupełnie innym miejscu odnalazł młodszego Nameczanina, Dendego,
który siedział w towarzystwie Pan i Bry. Za to ich gospodarze trzymali się na
uboczu, siedząc w trójkę. Nie zdziwiło go zatem, że czuł zbliżającą się do
niego z dużą prędkością ki pierworodnego. Nie czuł winy z powodu tego, jak
bardzo brutalnie go potraktował, a jednak jakiś wredny głosik, tak
przypominający głos Kakarotta, mówił mu, że powinien się zrehabilitować za taki
czyn. Jak na zawołanie przed oczami stanęła mu scena, gdy z furią ruszył na
Cella, który zabił wcielenie jego syna z przyszłości.
Może
tak, może nie.
Po upływie niecałej
minuty usłyszał przelatującego tuż nad doliną syna. Wyczuł, że ten zatrzymał
się w powietrzu, próbując wypatrzyć śladu zdradzającego obecność jego ojca.
Vegeta westchnął zrezygnowany, złapał leżący najbliżej niewielki kamień i
rzucił nim w kierunku syna. Tak, jak się tego spodziewał, Trunks złapał obiekt
i natychmiast wylądował o kilka kroków przed ojcem.
– To chyba twoje, tato
– powiedział, oddając Vegecie wyrzucony przez niego kamień. Mężczyzna całą siłą
woli powstrzymał próbujący zaatakować jego usta mimowolny uśmiech. Tak
bezczelnego rozpoczęcia rozmowy, prawie w jego stylu, nie spodziewał się.
– Czego tu szukasz? Nie
powinieneś bawić się teraz ze swoim przyjacielem? – Vegeta odpowiedział
najboleśniej, jak potrafił. Widząc grymas na twarzy syna, pozwolił sobie na
uśmiech półgębkiem.
– On… Goten trenuje pod
okiem Gohana i Piccola – syn księcia, nawet jeśli tego nie chciał zrobić,
cofnął się o krok na widok wstającego ojca. Nie miał zamiaru zapomnieć o tym,
jak Vegeta potraktował go podczas ostatniej kłótni.
– To dlaczego nie
trenujesz z nimi? – Czarnowłosy mężczyzna otrzepał się z kurzu i przeciągnął.
Spojrzał surowo na syna, próbując wedrzeć się do jego duszy. Czuł ponurą
satysfakcję, wbijając mu kolejne szpile.
Trunks długo wahał się
przed udzieleniem odpowiedzi. Jego wzrok uciekał we wszystkich kierunkach.
Vegeta stał wciąż w tym samym miejscu, cierpliwie wyczekując odpowiedzi. Złożył
ręce na piersi, co jakiś czas zerkając w bezchmurne niebo.
– Chciałem, żebyś był
moim mistrzem, tato – powiedział nieśmiało Trunks. Wbił wzrok w czubki butów,
bojąc się zobaczyć reakcję Vegety. Ten lekko drgnął. Przez twarz Saiyanina
czystej krwi przemknął wyraz zaskoczenia. Zamaskował go zaraz typowym chłodnym
obliczem.
– Nie.
– Ale…
– Powiedziałem ci, że
nie ma takiej możliwości. Jeśli chcesz, to idź trenować z tymi miernotami.
Chyba, że Kaioshini postanowią coś z tobą zrobić. A teraz, zejdź mi z oczu –
Vegeta odwrócił się do niego plecami. Zadowolony z siebie, zamknął oczy.
Teraz
będzie najlepsze.
I nie zawiódł się.
Zerkając za plecy, dostrzegł, że Trunks padł na kolana, pokornie pochylając
przed nim głowę.
– Ojcze, błagam cię,
uczyń mnie swoim uczniem. Obiecuję, że nie zawiodę twoich oczekiwań!
Gwałtowny podmuch
energii uderzył w półkrwi Saiyanina tak mocno, że ten musiał osłonić twarz
dłonią. W następnej sekundzie jego oczy zaatakowało mocne światło. Odważył się
podnieść głowę, żeby zobaczyć stojącego przed sobą ojca przemienionego w Super
Saiyanina. Turkusowe oczy mężczyzny emanowały spokojem porównywalnym z ciszą
przed burzą.
– Pierwszą lekcję
odbierzesz już teraz, synku. Prawdziwy władca nigdy nie klęka, ani nie błaga.
Zapamiętaj to – wyciągnął do niego dłoń w rękawicy, wymownie zerkając to na
niego, to na wyciągniętą rękę.
Trunks chwycił go
pewnie, podnosząc się z kolan. Stali naprzeciw siebie.
Ojciec i syn. Mistrz i
uczeń.
***
– Shen, mówiłem ci, że
masz nie przylatywać tutaj bez zapowiedzi. Obudziłeś mnie – marudził nagle
wyrwany ze snu Son Goku. Wyszedł z pałacu powłócząc nogami. Co rusz ziewał i
przeciągał się.
– Jeszcze zdążysz się
wyspać, Goku. Przyprowadziłem Porungę – głos smoka poniósł się po wielobarwnym
niebie. Wielki jaszczurzy łeb znajdował się akurat na poziomie podłogi tarasu.
Saiyanin poklepał Shenrona po nosie, tłumiąc kolejne ziewnięcie.
W tym momencie zza
pałacu wysunęło się potężne, muskularne cielsko nameczańskiego odpowiednika
Shenlonga. Ryuujin pomachał boskiemu smokowi, który mruknął w odpowiedzi coś
dla niego niezrozumiałego. Zaraz po tym usiadł na głowie Shenrona.
– Porunga cię pozdrawia
i pyta o samopoczucie – przetłumaczył emerytowany ziemski smok, podnosząc swoją
głowę na wysokość Porungi.
– Przekaż mu, że
również go pozdrawiam. Dziękuję, mam się dobrze, chociaż czasami nudzi mi się
tutaj strasznie.
Gdy Shenron przetłumaczył
jego ostatnie zdanie, smoczy wymiar wypełniły dźwięki nadchodzącej burzy. Tym
razem Goku wiedział, że to śmiech smoka, więc nie czuł zdziwienia. Długie
minuty upływały im na rozmowach o różnych sprawach. Saiyanin wypytywał
nameczańskiego smoka o Nową Namek i jej mieszkańców, a Porunga jego o treningi
i moc. Był wyraźnie zaniepokojony faktem, że Goku zarzucił wzmacnianie się.
– Rozpaliłeś mnie tym
Beerusem, Shenronie, ale jak mam z nim zawalczyć, skoro on nie może się tutaj
dostać? – Zapytał mężczyzna. W jego głosie wyraźnie było czuć urazę, za nie
otrzymanie odpowiedzi ostatnim razem. Oba smoki zaczęły się o coś sprzeczać w
języku, którego Saiyanin nie rozumiał.
– Pff. Rób co chcesz,
Porunga – burknął Shenron do drugiego smoka. Robiąc to, kręcił łbem tak mocno,
że Goku musiał się trzymać jednego z jego rogów. Gdy wreszcie stary ziemski
smok się uspokoił, mężczyzna odetchnął z wyraźną ulgą. Smocze rodeo nie było
jednym z jego ulubionych sposobów na aktywne spędzenie dnia.
– Człowiek-smok, leć do
ja – wyrzucił z siebie Porunga, mający spore problemy z opanowaniem ziemskiego
języka. Goku spełnił jego polecenie, lądując na obszernej dłoni. Nie rozumiał
następnych słów smoka, które ten kierował do niego. Drgnął zaniepokojony, gdy
Porunga skierował do niego swoją drugą dłoń. Wielki pazur, którym smok mógłby
go bez problemu przebić, zbliżał się niebezpiecznie do jego czaszki. Saiyanin
zamknął oczy, modląc się w duchu, żeby nie musiał używać siły. Nie wiedział,
czy smoki dysponują zbliżoną mu mocą, w ziemskim rozumieniu tego słowa. Wolał
tego nie sprawdzać, mając naprzeciw siebie Porungę i Shenrona. Poczuł
dotknięcie czegoś chłodnego na czole i w tym samym momencie jego głowę zalał
rwący potok dziwnych obrazów.
– Czy teraz wiedzieć,
człowiek-smok?
– Tak.
Chyba
tak. Później to przemyślę, ale chyba już mam plan. Gorzej z tym, jak go
zrealizuję.
***
Musicie
wiedzieć, że za chwilę padniecie ofiarami Nekomaty… Zobacz, jednak twój ojciec
zginie pierwszy…
Pamiętał, jak wypełnił
go wszechogarniający gniew. Stało się z nim coś dziwnego, skoro odrzucił tego
Kintaro, pomimo nie wykonania ruchu. Widział leżącego na ziemi mistrza, a
następnie wszystko wypełniło światło.
Czy
ja właśnie umarłem?
Im dłużej jego umysł
pracował, próbując ustalić, czy żyje, tym bardziej nie wierzył w tamte
wydarzenia. Bo niby jakim cudem mogło dojść do takiej walki? Jakim cudem ludzie
latali i miotali energią, która mogła zabijać?
Jeśli żył, to mógł
przysięgnąć, że coś właśnie błysnęło mu przed oczami. Jeśli stracił życie, to
może to było właśnie te legendarne światełko na końcu tunelu.
– Hej, dziadku, jeszcze
raz spróbujesz na mnie krzywo spojrzeć, a skopię ci dupę, jak to zrobiłem temu
głąbowi! – Usłyszał. Właśnie, usłyszał. Może to oznaczało, że żył. Coś mu
podpowiadało, że znał ten głos. Potrzebował chwili, zanim dotarło do niego, że
to głos należący do tego chłopaka, Kintaro.
Skoro
mówił o dziadku, to… MISTRZ ŻYJE!
To był dowód na to, że
nie zginął w tamtym momencie. Gdy to zrozumiał, poczuł powracające zmysły.
Zaczął słyszeć szum wody, przelatujące niedaleko ptaki i mruczenie kota. To
ostatnie było dość dziwne, bo nie przypominał sobie, żeby w tym lesie mogły żyć
takie zwierzęta. Następnie powróciły węch i smak. Zapachy lasu wypełniły jego
nozdrza, napełniając go spokojem. Las był zawsze jego domem, przez co bardziej
nawykł do ciszy, niż do zgiełku miasta i tłumu ludzi.
Gdy wreszcie jego wzrok
i czucie powróciły, mógł wreszcie zobaczyć rozpoczynający się dzień. Obserwowanie
tego zjawiska napełniło jego serce radością, której od jakiegoś czasu nie czuł.
Jednak w momencie próby podniesienia się, poczuł całkowity paraliż. Rozbudzona
radość pękła jak bańka mydlana, zastąpiona przerażeniem.
Co
się dzieje? Jestem kaleką? Jeśli tak, to chyba zaraz spróbuję kogoś
sprowokować, żeby mnie dobił.
– Nie radzę. Szkoda
zmarnować taki okaz, jak ty, złociutki. Twojemu ojcu nic się nie stało, dzięki
twojemu bohaterskiemu czynowi – usłyszał gdzieś blisko siebie kobiecy głos,
jednak nie mógł zobaczyć tej osoby. Zaraz po tych słowach usłyszał znowu coś,
co nie pasowało do tego miejsca. Gdzieś blisko niego mruczał kot.
– No dobra, pozwolę ci
się trochę poruszać – coś miękko pacnęło go w klatkę piersiową, a Mitsau
wreszcie mógł, przynajmniej częściowo, podnieść się. Leżał podpierając się na
łokciach, przez co miał możliwość przyjrzenia się sobie. Miał podarte spodnie,
a po koszulce nie było nawet śladu. Na jego brzuchu leżał nieduży czarny kot o
rozdwojonym ogonie. Wpatrywał się w niego jak w bardzo interesującą osobliwość.
– A ty skąd się tu
wziąłeś, ancymonie? – Zapytał, zaciekawiony pojawieniem się, na dodatek tak
zadbanego, zwierzęcia.
– Nazwij mnie tak
jeszcze raz, a za chwilę będziesz galaretowatą kałużą – kot przemówił do niego,
tym samym kobiecym głosem. Coś ponownie przykuło Mitsau do ziemi,
uniemożliwiając mu choćby otwarcie ust. Wysilając się, dostrzegł kota
siadającego na jego klatce piersiowej.
Przez jego głowę
przebiegł cały szereg wulgarnych określeń, gdy czarny kot okazał się kocicą.
Dowiedział się tego, gdy zwierzę przemieniło się w kobietę, która próbowała
zabić jego mistrza. Dwa warkocze łaskotały jego twarz, a żółte oczy wpatrywały
się z niezdrową fascynacją. Młody mężczyzna, czerwieniąc się, uciekł wzrokiem w
dół. Spowodowało to, że jego policzki stały się bardziej czerwone, niż usta
Nekomaty. Dlatego też zaraz postanowił nie patrzeć nigdzie, zamykając oczy.
– Och. Biedny, słodki,
dzikus. Smakowity kąsek – uśmiechnęła się, przylegając do niego. – Dzięki moim
umiejętnościom przeżyłeś. Postanowiłam wynagrodzić twoją głupotę, więc może
teraz cię… porwę?
Że
niby co?
– Ach. Zapomniałam.
Byłeś tylko ty i twój ojciec. Jest jeszcze tyle rzeczy, które musisz poznać. I
tak, słyszę twoje myśli, dlatego odpowiedziałam na twoje pytanie – usta kobiety
zbliżyły się niebezpiecznie blisko jego własnych.
– Ty brudny dzikusie!
Jeżeli chociaż ją dotkniesz, to ponownie ci dokopię! – Usłyszał zbliżającego
się Kintaro. Kobieta teatralnie przewróciła oczami, zmieniła znowu w kota i
odbiegła do budzącego się ze snu lasu. W tym samym momencie czar, który go
uwiązał do ziemi, przestał działać.
Wydawało mu się, że
albo coś dzieje się z jego oczami, albo Kintaro biegnie jakby wolniej. Mitsau
zdołał chwiejnie poderwać się na nogi. Właściwie odczytując zamiar przeciwnika,
złapał skierowaną w jego tors nogę i wbił łokieć w udo blondyna, a następnie
poprawił łokciem w szczękę z wąskiego obrotu. Kintaro zachwiał się, próbując
zrozumieć, co właśnie miało miejsce. Jakimś cudem, ten cały Mitsau, nagle stał
się szybszy i silniejszy, czego zdawał się sam nie rozumieć.
Rzeczywiście, Mitsau
stał w miejscu, zaskoczony swoimi możliwościami bojowymi. Przyglądał się swoim
dłoniom, próbując zauważyć w nich jakąś zmianę.
Czy
to jej czary? Zresztą, nieważne, mam niedokończoną sprawę z tym gościem.
Walka była jeszcze
krótsza, niż to miało miejsce za pierwszym razem. Poruszający się, jakby
zatopiony w smole, Kintaro próbował bezskutecznie trafiać odchylającego się
przed każdym ciosem Mitsau. Temu drugiemu przypominała się walka z turnieju z
tamtą dziewczyną.
Jak
jej było na imię?
Mitsau wreszcie podciął
mu nogi, sprowadzając Kintaro do parteru. Przydepnął mu gardło, obserwując jego
walkę o zaczerpnięcie powietrza. Kintaro położył obie dłonie na stopie
przeciwnika, próbując zerwać ją z siebie, co poskutkowało tym, że Mitsau tylko
nacisnął mocniej. Spoglądał na niego z góry, czując dziwną satysfakcję na widok
purpurowej twarzy blondyna.
– Mitsau, jemu już
wystarczy. Puść go – usłyszał mistrza, jednak nie zareagował na jego polecenie.
Gdy twarz Kintaro zrobiła się sina, coś gwałtownie zacisnęło się na ogonie
Mitsau. Poczuł się, jakby ktoś poraził go prądem. Zwiotczał, zabierając stopę z
gardła przeciwnika. Gdy te dziwne uczucie minęło, zauważył stojącego za nim
mistrza z dłonią niebezpiecznie blisko jego ogona.
Więc
on jest moją słabością?
– Och, starcze,
zepsułeś wspaniałą zabawę – Nekomata pojawiła się niewiadomo skąd, siadając
obok swojego podopiecznego z udawanie smutną miną. Przyłożyła dłoń do jego
czoła, cmokając z niezadowolenia. Nie umknęło to uwadze ogoniastego, że
patrzyła na niego zdecydowanie za długo.
– Młody, idziemy.
Widziałem, co zrobiłeś w mojej obronie,
a to oznacza, że najważniejsze masz już za sobą. Teraz zacznie się
prawdziwy trening.
– Może powinieneś go
zostawić pod moją opieką? Wydajesz się nie być dla niego odpowiednim
nauczycielem – wtrąciła się kobieta, puszczając oczko do Mitsau.
Mitsau odwrócił się od
niej, odchodząc i zmuszając mistrza, by ruszył za nim.
***
Od momentu wejścia w
ziemską atmosferę, kanały komunikacyjne wypełniły się zakłóceniami i
komunikacyjnym jazgotem. Przywódca, czyli najstarszy, lecący pierwszą kapsułą,
siedział rozbudzony. Środki usypiające straciły swoją moc, gdy minął ziemskiego
satelitę. Jedną ręką wystukiwał polecenia na ekranie dotykowym komputera
pokładowego, a palcem wskazującym drugiej wcisnął znajdujący się za jego uchem
niewielki wszep. Efektem tego było rozłożenie maski osłaniającej twarz od
szczęki po nos. Scouter na prawym oku już pokazywał mu wszystkie potrzebne
informacje o Błękitnej Planecie.
– Panie, trochę nas rozrzuci – usłyszał głos z drugiego obiektu.
Zakłócenia nadawały mu ostre, szorstkie brzmienie. Uśmiech mężczyzny, który był
nazywany „Panem”, był zupełnie niewidoczny pod zakrywającym go materiałem. Czuł
wypełniającą go mieszankę adrenaliny i podniecenia. Był gotów na wojnę. Ostatni
raz sprawdził stan swojego organizmu, wyświetlany na ekranie monitora.
– Szykować się. Gdziekolwiek wylądujecie, zabijajcie.
– Tak jest! – Odpowiedział mu chór podnieconych głosów. Cała trójka,
zgodnie z jego wcześniejszym poleceniem, posługiwała się szorstkim żargonem,
który nazywali swoim językiem.
***
Mieszkańcy jednego z
miasteczek rozsianych wokół East City, wykorzystywali popołudniowe godziny na
załatwienie potrzebnych sprawunków. Stąd też na ulicach było ich wielu.
Samochody, motocykle, ścigacze i rowery przemieszczały się we wszystkie strony.
Powoli znikające za horyzontem Słońce lekko zaróżowiło niebo. Wielu młodszych
siedziało na plaży nad strumieniem, korzystając z wolnego od obowiązków czasu.
Nastoletni chłopcy wzdychali na widok ukradkowo podglądanych dziewczyn, które
opalały się niedaleko od nich, wykorzystując letnie promienie słoneczne do
ostatniej chwili. Na niebie nie było nawet śladu chmur, więc nie sprawiało im
to większych problemów.
– Ty, samolot spada!
– No co ty, masz zwidy!
– Nie. No patrzcie! Coś
leci!
I dokładnie w tej samej
chwili jeden z obiektów przeleciał z wizgiem nad ich głowami, zostawiając za
sobą smugę ciemnego dymu.
Niecałą minutę później,
w miasteczku piekło zamieniło się miejscami z ziemią.
Ci, którzy zdążyli
naprędce napisać wiadomość lub zadzwonić do bliskich, twierdzili że coś
pojawiło się wysoko na niebie i z ogromną szybkością runęło w dół od strony
zachodzącego słońca. Przebiło się przez najwyższe piętra potężnego
przeszklonego wieżowca, i przez niższe kondygnacje kolejnych trzech, które
stały w jego sąsiedztwie. Przelatywało otoczone ogniem, dymem, szkłem i
fragmentami budynków. Zatrzymało się, uprzednio zostawiając wielometrowy kanion
przecinający ulice i rozbijający budynki, które stały na drodze obiektu. Wbiło
się niedaleko umownego serca miasteczka, czyli centrum handlowego. Ludzie,
którzy zdołali to uwiecznić, przysięgali że temu zdarzeniu towarzyszył
przeszywający uszy świst, a następnie huk, gdy obiekt do połowy zatopił się w
gruzie. Uciekinierzy wciąż nie wiedzieli, co dokładnie runęło im na głowy i
zdemolowało pół miejscowości.
W kłębach dymu co rusz rozlegały
się krzyki. Ludzie biegali na oślep, kaszląc od gryzącego dymu, potykając i
szukając siebie nawzajem. Niejedna osoba zginęła nie na skutek tego
przerażającego przelotu, lecz potrącona przez innych mieszkańców, szaleńczo
pędzących swoimi pojazdami, byle jak najdalej od tego miejsca. Kilku śmiałków
próbowało ratować osoby przywalone gruzami lub pomagając innym bezpiecznie się
ewakuować. Niewielka grupa szaleńców zbliżyła się do powstałego po uderzeniu
krateru, próbując wypatrzyć tego, co spowodowało ten horror.
***
– Dobrze wiesz, że nie
możemy się z tym obnosić! Mój ojciec się wścieknie, jeśli się dowie! – Bra była
wściekła. Od godziny próbowała mu wyjaśnić, że mając do dyspozycji tylko tę
planetę, nie mogą się zaangażować w otwarty związek.
– Hej, hej, hej!
Zwolnij, kobieto. Czy to nie ty mówiłaś mi jakiś czas temu, żeby mieć w dupie
twojego ojca? Że jakoś to ukryjemy? Że może JAKOŚ TO BĘDZIE?! – Goten nawet
podczas niedawnej walki z Vegetą nie czuł wściekłości. Zamiast niej czuł wtedy
chęć sprawdzenia swoich możliwości. Teraz jego umysł powoli przyćmiewała
odziedziczona gorąca krew. Napinając się, zaczął wyzwalać z siebie pokłady
energii ki.
– Weź się uspokój, bo
zaraz ktoś nas znajdzie! – Po najbliższej okolicy rozszedł się odgłos
plasknięcia. Głowa Gotena odwróciła się w lewo pod wpływem uderzenia. Mężczyzna
zaciskał zęby, powstrzymując się od otworzenia ust. Czuł pieczenie w miejscu,
gdzie przed chwilą trafiła go otwarta dłoń Bry. Zamiast słów wydobyło się z
niego dziwne warknięcie. Nie tak wyobrażał sobie spędzenie dzisiejszego dnia.
Cholera…
Gotena gwałtownie
otoczyła złota łuna. Przemieniony w pierwsze stadium Super Saiyanina, patrzył
na nią turkusowymi oczami w taki sposób, że zrobiło jej się zimno. Ostatni raz
widziała tak nienawistne spojrzenie, gdy jej ojciec walczył z Trunksem. Była
naprawdę przerażona takim wybuchem wściekłości u młodszego brata Gohana. W jej
opinii, to właśnie Gohan uchodził za bardziej narwanego, a Goten był
lekkoduchem stroniącym od walki.
– Puść, to boli –
jęknęła, gdy zacisnął palce na jej nadgarstku. Robił to z taką siłą, że za
chwilę mógł złamać jej rękę. Bra padła na jedno kolano. Zadzierając głowę,
oczami pełnymi łez patrzyła na Saiyanina, nie wierząc w taki obrót spraw.
– Hej! Co tu się
dzieje? – Usłyszała zza pleców głos, który wlał w jej serce tyle samo radości,
co strachu. – Goten, puść ją. W przeciwnym razie…
– Co? Spróbujesz mnie
trafić? Mowy nie ma – głos młodszego Saiyanina w tej chwili tak bardzo
przypominał wściekłego Goku, że Trunks mimowolnie zaczął poszukiwać jego
sylwetki na horyzoncie.
Trunks wylądował obok
siostry. Jej policzek smagnęła niewielka błyskawica, gdy starszy brat stojąc
tuż obok niej, zmienił się w Super Saiyanina drugiego poziomu. Twarz otoczona
aureolą z najeżonych złotych włosów wykrzywił grymas furii.
Bra krzyknęła, czując
niewyobrażalnie potężny ból. Goten właśnie dokonał transformacji na ten sam
poziom, co Trunks. Prawa pięść jej brata wystrzeliła w kierunku twarzy
przyjaciela. Ten chwycił ją wolną ręką, w tej samej chwili wbijając kolano w
brzuch Trunksa.
Brat Bry sapnął
zaskoczony większą siłą młodszego syna Goku. To tylko potwierdzało, że
potrzebuje treningów pod okiem ojca, zamiast próbować zwiększać siłę na własną
rękę. Z rykiem kopnął Gotena w udo, w tym samym momencie uwalniając swoją dłoń.
Wykorzystując częściowe unieruchomienie przeciwnika, Trunks przeskoczył nad
Brą, kopiąc z góry w biceps drugiego Saiyanina. Widząc, że poskutkowało to
uwolnieniem jego siostry, zamachnął się drugi raz, tym razem trafiając Gotena
kopniakiem w twarz.
Młodszy mężczyzna
został odrzucony na kilka metrów. Ustabilizował swoją pozycję w chwili, gdy
spadł na niego gniew pierworodnego dziecka Vegety. Oberwał czterokrotnie w
twarz i dwukrotnie w korpus, zanim wreszcie zdołał się mu przeciwstawić.
Przecież
jestem od niego silniejszy!
Łapiąc Trunksa za
wyciągniętą nogę, zaczął obracać się z dużą prędkością wokół własnej osi, by
ostatecznie cisnąć nim o pobliskie skały. Jego przyjaciel zdążył jednak obrócić
się, opierając cały ciężar ciała na bloku skalnym, w który miał się wbić.
Wystrzelił w kierunku Gotena z takim impetem, że niewielka góra rozpadła się
przy tym na kawałki. Nie dbał w tym momencie ani o to, że stary Kaioshin się na
nich wścieknie za kolejne zniszczenia, ani o to, że chciał zatłuc najlepszego
przyjaciela. Jego obowiązkiem było bronienie siostry przed każdym, kto
podniesie na nią rękę.
Spletli się, jak kiedyś
ich ojcowie. Trzymając w mocarnym uścisku swoje dłonie, tłukli się w klinczu,
próbując uzyskać przewagę nad przeciwnikiem. Obijali się kolanami, modląc się,
by ich organizmy wytrzymały kolejne uderzenia. Goten wreszcie trafił Trunksa
czołem z taką siłą, że jego głowa odskoczyła. Zalewany krwią z rozciętego łuku
brwiowego półkrwi Saiyanin odpłacił mu w ten sam sposób.
– Nigdy nie wygrasz z
kimś, kto jest tak silnie zmotywowany, idioto – warknął Trunks. Szarpnął dłońmi
Gotena w swoją stronę, prostując jego ramiona. Zanim ten zdołał z powrotem
powrócić do klinczu, stopy w butach wojskowych wbiły się w jego klatkę
piersiową, gdy Trunks w ciasnym obrocie kopnął go z dwóch nóg, strącając go z
nieboskłonu.
Jak?!
Jak ten sukinsyn może ze mną walczyć?! Przecież tyle czasu trenowałem z
Piccolem!
– Tylko na tyle cię
stać?! – Podniósł się z niewielkiego krateru. Syknął z bólu, gdy zdołał
zablokować przedramieniem kolejny cios spadającego z nieba jak jastrząb na
ofiarę Trunksa. Coraz bardziej wściekły, skontrował krótkim sierpowym w okolice
wątroby, a następnie celnym podbródkowym. Trafiali się nawzajem w coraz mniej
wyrafinowany sposób, z każdym uderzeniem zatracając się w bitewnym szale.
Połączone ki dwóch
Super Saiyaninów drugiego poziomu wybuchły znów w złotych poświatach. W
następnej chwili Goten i Trunks starli się w oszałamiającym huku, kiedy ich
pięści zderzały się ze sobą raz za razem. Ziemia pod ich stopami za każdym
razem pękała pod wpływem wyzwalanej mocy, a oni powoli zaczynali zapadać się w
coraz głębszym kraterze. Odlecieli na
przeciwne końce wgłębienia tylko po to, by kolejny raz w furii ruszyć na
siebie. Gotenowi kolejny raz udało się chwycił rękę Trunksa, gdy ten chciał go
trafić w twarz. Drugi Saiyanin zrobił to samo w następnej sekundzie z wolną
ręką Gotena. Kolejny raz mierzyli siły, stojąc na nogach ugiętych w kolanach. Nachylali
się ku sobie, wykrzywiając twarze w wojowniczych grymasach. Goten splunął w
twarz przyjaciela, jednak zanim plwocina dotarła do niego, wyparowała w
szalejącej aurze. Wojownicy pozwalali by powietrze wokół nich drżało pod
wpływem buchających energii. Podczas siłowania krater zaczęły wypełniać
wyładowania elektryczne. Obaj nie zamierzali odpuścić, trzymając swoje dłonie i
nie odrywając wzroku od siebie. Goten wyczytał w oczach przyjaciela mieszankę
uczuć, o które by go nie posądził. Widział w nich przerażającą determinację i
nienawiść, która zamroczyła jego zdrowy rozsądek.
– Przepraszam –
wycedził przez zaciśnięte zęby. Napiął się, zbierając wszystkie siły do
rozerwania klinczu. Dysząc, odskoczył na dwa kroki od przeciwnika.
– Nie obchodzi mnie to. Wymażę twoją duszę za to, że skrzywdziłeś moją siostrę! Za to, że cierpiała przez
ciebie za życia! Za to, że cierpi teraz! Za każdą łzę, którą kiedykolwiek
wylała z twoim imieniem na ustach! – Syn Vegety stał na lekko ugiętych nogach.
Złożył obie ręce przy boku, obie skierowane wnętrzem dłoni w kierunku Gotena. Trunksa
otoczyła fioletowa aura, a w dłoniach zaczęła kumulować się energia.
Jednak
jest jak Vegeta. Pieprzony szaleniec! A ja? Czy nie udowodniłem już dzisiaj, że
saiyańska krew potrafi mną zawładnąć? Powstrzymam go!
I zrobił pierwszą
rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Otoczony złotymi płomieniami i błyskawicami,
stojąc na ugiętych nogach, postanowił wykonać najpotężniejszą technikę ze
swojego arsenału. Pomiędzy jego dłońmi zrodziła się błękitna sfera.
– GALLIC…
– KAME–HAME…
Pomiędzy nimi z hukiem
spadł jakiś obiekt. Coś z potężną siłą rąbnęło obu mężczyzn w nosy. Zanim obaj
wojownicy zdążyli zareagować, otrzymali po jeszcze jednym ciosie, który
chwilowo wyrwał ich z bojowego transu. Zanim jednak zdążyli zareagować, coś
wyrzuciło ich obu na wiele metrów w odmiennych kierunkach.
– Co jest… – zaczął
Goten, czując zaciskające się na jego szyi zielone palce. Pomimo bycia w drugim
stadium Super Saiyanina, nie mógł zerwać uścisku. Spojrzał w kierunku wiszącego
kilkanaście metrów dalej, na podobnej wysokości Trunksa, który również szarpał
się z ich rozjemcą.
– Uspokoiliście się,
durne bachory? – Zapytał wściekły Nameczanin, gdy jego ręce powróciły do
normalnego rozmiaru. Przestał dusić obu Saiyaninów, jednak widząc ich dalsze
chęci do kontynuowania bójki, złapał Trunksa za włosy i brutalnie wcisnął go w
skalne podłoże, a Gotena z całej siły kopnął w twarz, pozbawiając go
przytomności. Widząc obu wojowników w normalnych formach, zmarszczył brwi w
grymasie niezadowolenia. Wziął syna Son Goku pod pachę, a syna Vegety zarzucił
sobie na ramię i odleciał z nimi z tego miejsca.
Widząc taki finał
walki, Bra podleciała do Piccola. Otarła ostatnie łzy, walcząc z chęcią zabicia
obu mężczyzn. Zanim zdążyła choćby drgnąć, Nameczanin pokręcił głową. Bez słów,
odlecieli.
Ile
razy będę musiał ich rozdzielać i chronić? Nie jestem ojcem dla żadnego z nich.
A jednak, wciąż mi na nich zależy, chociaż nie są już tymi samymi smarkaczami.
***
Gdyby spojrzenie czarnych
oczu Gohana mogło zabijać, na planecie zamieszkałej przez Kaioshinów jedna
dusza właśnie by zniknęła. Piccolo przed chwilą położył przed nim
nieprzytomnego brata, opowiadając całe zdarzenie. Wcześniej Nameczanin oddał
Trunksa Vegecie, jednak ten nie przejął się specjalnie losem syna. A
przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Był za to zainteresowany stanem
córki, którą natychmiast otoczył swoją opieką.
Ciężko wzdychając,
zaczął chodzić w tę i z powrotem po niewielkim zagajniku. Nawet przez sekundę
nie przyszło mu do głowy, żeby zawołać Dendego do uleczenia brata. Za takie
zachowanie miał jeszcze odebrać właściwą karę z jego ręki.
Zatrzymał się w pół
kroku i spojrzał na swojego mistrza.
– Co tego zidiociałego
gówniarza poniosło do takiego zachowania? Ojciec nigdy w życiu nie podniósł
ręki na matkę, ja nigdy bym nie pomyślał o uderzeniu Videl, to skąd ten śmieć
wyciągnął takie zachowanie?! Sam bym go zatłukł, gdybym tam wpadł zamiast
Trunksa!
– Młody człowieku, a co
to za słowa?
– Och, zamknij się. Sam
go zlałeś, a mi robisz kazania – warknął pod nosem mrużąc przy tym oczy pod
wpływem przebijających się przez korony drzew promieni słonecznych. Nie
podobało mu się, że Nameczanin miał zamiar go teraz pouczać.
Piccolo syknął. Już
otwierał usta, żeby się odciąć o wiele młodszemu mężczyźnie, jednak
przeszkodziło mu wylądowanie Shina w bezpiecznej odległości. Kaioshin podszedł
do ukrytych w cieniu drzew mężczyzn, przywołując na twarz przepraszający
uśmiech i skinął im głową.
– Chyba przerwałem wam
jakąś emocjonującą rozmowę, panowie? – Zapytał patrząc to na półkrwi Saiyanina,
to na Nameczanina. Wyczuwając rosnące pomiędzy nimi napięcie, przesunął palcami
po ułożonych w irokeza włosach. – Nie zmienia to faktu, że nie przyleciałem
tutaj poplotkować. Jest ważna sprawa, a w mojej opinii, będziecie chcieli na to
rzucić okiem.
– Już mamy ważną sprawę
do wyjaśnienia sobie. Jak się rozmówimy, to wpadniemy do ciebie – warknął syn
Goku. Na potwierdzenie swoich słów, położył stopę na klatce piersiowej leżącego
na ziemi brata. Shin nie skomentował stanu Gotena, widocznie już znając całą
historię.
– Myślę, że on też by
chciał to zobaczyć, Gohan. Jako wasz gospodarz, jestem zmuszony nalegać,
żebyście polecieli ze mną do Starego – uśmiechnął się przebiegle, dumny z
szybkiego załatwienia tej sprawy. Nie miał czasu do stracenia, a w ostatnim
czasie gorąca krew Saiyanów wręcz wrzała, przez co w ciągu ostatnich miesięcy
ich napady humorów groziły zniszczeniem planety.
Gohan zaklął pod nosem,
czując się wykiwanym przez bóstwo. Wzruszając ramionami, Piccolo wyszedł
spomiędzy drzew, co jakiś czas wyczekująco patrząc w kierunku Gohana. Ten
zarzucił sobie brata na ramię i udał się za nimi. Razem odlecieli w stronę
miejsca uważanego za główne miejsce spotkań.
Po kilku minutach
dotarli do celu. Jeszcze zanim wylądowali, Piccolo zauważył, że zebrali się
wszyscy, włącznie z Vegetą. Cała grupa stłoczyła się wokół lewitującej na
wysokości ich oczu szklanej kuli.
Chyba
szykuje się coś niedobrego, skoro nawet Pan Książę obserwuje wszystko z taką
uwagą.
– Shin, co się dzieje?
– Padło pytanie z ust Gohana, z którego uleciało całe wcześniejsze
zdenerwowanie, zastąpione teraz kombinacją ciekawości i strachu. Bóstwo nie
odpowiedziało mu, lądując w szybkim tempie. Wojownicy bez słowa ruszyli za nim.
Gohan bezceremonialnie rzucił wciąż nieprzytomnym bratem pod nogi młodszego
Nameczanina, który stał nieopodal, a następnie stanął obok Pan.
Co
do…
Przez ten widok nie
mógł dokończyć myśli. Gapił się z lekko otwartymi ustami w obraz pokazywany w
szklanej kuli. Patrzył na zniszczone miasto, w którym walały się trupy.
– Co się stało? –
Zapytał wreszcie.
– Nie widzisz?
Przyjrzyj się dokładniej, młody Saiyaninie – polecił mu starszy Kaioshin,
którego niegdyś uwolnił z miecza.
Wraz z opadającym dymem
mógł zobaczyć poobijaną, osmaloną białą kulę otoczoną gruzami. Powietrze wokół
niej było nagrzane. Gohan zauważył, że Piccolo nie wierzy w ten widok. Sam też
nie mógł pojąć, jak to jest możliwe. Frieza nie żył od ponad wieku.
To
kapsuła kosmiczna. Dokładnie taka jak ta, w której zamknął mnie Raditz!
– Przecież wasz gatunek
wymarł, jak to możliwe? – Zapytał Nameczanin, patrząc wyczekująco na Vegetę.
Niższy mężczyzna wydawał się być opanowanym, ale zdradzało go nerwowe
zaciskanie dłoni w pięści. Stojące za nim rodzeństwo zakłopotane nie patrzyło
na swojego ojca, którego ogon drgnął ostrzegawczo.
– Jeśli wymarliśmy, to
skąd się wziął na Ziemi ten chłopak? – Odpowiedział pytaniem na pytanie książę.
Patrzył na szklaną kulę z taką intensywnością, jakby wyczekiwał pojawienia się
na jej powierzchni gotowych odpowiedzi na nękające go od tamtego dnia pytania.
Gohan nie zauważył
momentu, w którym Goten wstał. Potraktował go jak powietrze nawet wtedy, gdy
ten stanął obok niego. Za to nie umknęło to samemu Vegecie, który minimalnie
się poruszył, jednak czując na ramieniu dłoń córki, został na swoim miejscu.
Obiecał sobie, że i tak nie odpuści chłopakowi wydarzeń z tego dnia.
Każde z nich zdawało
się wyczuwać kłopoty kłębiące się wokół ich rodzimej planety. Kapsuła
pozostawała wciąż zamknięta, powodując stale rosnące napięcie u obserwatorów.
– Może ktokolwiek w
niej był, nie przeżył momentu wejścia w atmosferę lub zderzenia z powierzchnią?
– Zapytała Pan, patrząc wyczekująco na ojca. Ten tylko pokręcił głową w
odpowiedzi. Nie znał tak dobrze saiyańskiej technologii, ale na podstawie
własnych obserwacji wiedział, że to graniczyło z cudem. Do zniszczenia tego
środka transportu było potrzebne coś więcej, niż wysoka temperatura i zderzenie
z betonem.
– To niemożliwe –
potwierdził jego przypuszczenia Vegeta. Kto jak kto, ale to właśnie on
najlepiej znał się na kapsułach. – Te obiekty są bardzo trudne do zniszczenia,
przynajmniej od zewnątrz – spojrzał wymownie na Gohana, uśmiechając się
półgębkiem – przystosowane do najróżniejszych warunków. Coś takiego jak budynki
i skały nie są dla nich problemem.
Piccolo zaklął na głos,
nie zważając na obecność Pan i Bry, gdy właz jednoosobowego statku kosmicznego
niespodziewanie odskoczył. Na krawędzi białej powierzchni pojawiły się
zaciskające na niej palce. Wszyscy wstrzymali oddechy, wyczekując dalszego
rozwoju sytuacji. Z wnętrza wyłoniła się jakaś postać. Rozejrzała się wokoło
bez pośpiechu. Zamaskowana twarz uniemożliwiała rozpoznanie tożsamości osoby. Przybysz,
bez wątpienia mężczyzna, zaczął unosić się w powietrzu. Dym w końcu opadł i
wszyscy natychmiast dostrzegli tak charakterystyczną zbroję z szerokimi
naramiennikami i ogon, który raz po raz wyłaniał się zza pleców przybysza.
Był to wojownik o
bujnej czarnej grzywie i posturze, która zwykłego człowieka wpędziłaby w
zazdrość. Na uchu miał założony scouter z zielonym szkłem przysłaniającym prawe
oko, a lewe miał w tej chwili przymknięte. Pod pancerzem było widać krótkie nogawki
typowego kombinezonu bojowego, które nosili Saiyanie.
– Czy to ojciec? –
Wyrzucił z siebie Goten, widząc tak charakterystyczne ułożenie włosów. Czarna
palma na głowie wojownika lekko drgała poruszana wiatrem, co jakiś czas
odsłaniając przecinającą czoło bliznę. Nikt mu nie odpowiedział, próbując nie
dopuszczać do siebie takiej możliwości. Skoro widzieli Goku znikającego w
towarzystwie Shenrona, to jakim cudem mógł wrócić na Ziemię, na dodatek w taki
sposób?
Gotenowi wydawało się,
że słyszy wzmożone procesy myślowe w głowach stojących najbliżej niego osób.
Przybysz z kosmosu był tak podobny do ojca, równocześnie pod wieloma względami
różniąc się od niego. Widać było, że jest bardziej opalony od Son Goku. Trudno
też było oszacować jego prawdziwy wzrost na podstawie obrazu z kuli.
Co
z tą blizną na czole? Jakim cudem tata by dał się zranić komuś tak dotkliwie?
Dlaczego jest w pancerzu? Skąd ta maska? Co tu się dzieje?!
Obserwowali go przez
chwilę w milczeniu, jak wisiał w kompletnym bezruchu. Wreszcie mężczyzna uniósł
rękę do ucha, wciskając przyciski na swoim scouterze. Dwóch zielonoskórych widziało
migające na szkiełku cyfry i literki. Trudno im było odczytać wyraz jego
twarzy, przez co nie znali jego zamiarów. Scouter pokazał wynik, a następnie
zamarł. Kosmita potoczył wzrokiem po najbliższej okolicy, wyszukując żywych
osób.
Wydawał się być bardzo
wyluzowanym, ale Vegeta nie dał się tak łatwo nabrać. Znał całą gamę saiyańskich
zachowań. Widząc wciąż nerwowo poruszający się ogon, przeczuwał nadchodzące
kłopoty.
Jakby słysząc
przeczucia Vegety, mężczyzna wyciągnął obie ręce w przeciwnych kierunkach.
Zaraz potem kłująco ostre światło zasłoniło widok w szklanej kuli, zmuszając
obserwujących do zasłonięcia oczu.
Piccolo opadł na
kolana. Trunks czuł spływające mu po karku strużki potu. Gohan zakrył otwarte
usta dłonią. Dende patrzył na wszystkich, próbując stwierdzić, czy to jawa czy
sen. Vegeta wciąż nie wychodził z roli bezuczuciowego drania, próbując przebić
się wzrokiem przez atakujące jego oczy światło.
– Czy oni… – zaczęła
Pan, jednak jej głos się załamał. Dziewczyna gwałtownie przylgnęła do ojca,
próbując ukryć swoje łzy przed resztą osób.
– A jak myślisz? –
Rzeczowy ton jedynego prawdziwego Saiyanina pośród nich nie zostawił żadnych
złudzeń. Wiedział, że wszystko pochłonęła potężna eksplozja energii ki,
wymazująca miasteczko wraz z całą jego populacją.
Skąd miał pewność, że
tak się stało? Sam zrobiłby podobnie, jak miał okazję już udowodnić to w
przeszłości.
Mogą być momenty z większymi odstępami i momenty takowych pozbawione. Nie wiem, z jakiego powodu. Edytor mi oszalał, gdy wkleiłem tekst z worda, próbowałem ze cztery razy, i się poddałem.
Jak się podobało? Wszystko zaczyna nabierać tempa. Jak zawsze, liczę na feedback :)
Łał, czy ktoś tu się postarał jesli chodzi o dialogi? Jeszcze czasem sie przewinie niepotrzebnie duza litera, ale widzę, że pogoniono lenia xd
OdpowiedzUsuńMusze wstac tak wczesnie ze w zasadzie powinnam juz spac, wiec zostawiam sobie lekture na jutro i okienko od 5 do 7 (mam nadzieje) i juz sie na to ciesze! ;D
Z dialogami sprawa wygląda tak, że dalej robię je na czuja. Z tą różnicą, że moja intuicja zaczęła działać trochę lepiej. W postprodukcji nie siedziałem nad tym, bardziej szlify kładłem na treści, w której pojawiały się niedopowiedzenia, takie nawet dość istotne momentami.
UsuńWidzę, że za inspirację posłużył mój pierwszy rozdział. Po tych opisach naprawdę sądziłam, że to Ttuce wyjdzie z kapsuły! :P Potem aż byłam rozczarowana, że tak się nie stało.
OdpowiedzUsuńPrzykro mi widzieć Gotena w takim stanie. Ale chyba długie przebywanie na małej przestrzeni z takimi osobnikami każdemu może wejść na psychę. Szkoda, że Bra taka zupełnie bez jaj. Zawsze sądziłam, że ona też ma w sobie cząstkę Vegety, nawet jeśli bardzo dobrze ukrytą. Sama powinna się bronić i skopać Sonowi dupę (a przynajmniej spróbować). Propsy za reakcję Gohana i Piccolo - tych panów lubimy.
Jestem ciekawa, czy Mitsau będzie jeszcze miał okazję skorzystać z propozycji Neko. Jej trening i nauki mogłyby być baardzo ciekawe. I pewnie zupełnie różne od tego, czego nauczy go zwykły człowiek (i może trochę bardziej evil). Chociaż jak widać chłopak sam powoli odkrywa swoją prawdziwą naturę.
Czyli ktoś podobny do Goku. Mam nadzieję, że pociągnie dłużej od Turlesa!
We fragmencie, którego nie dostałaś ode mnie (bo był urwany w pewnym momencie. Wena się wyczerpała, a później siadłem do pisania trzeciego rozdziału), Bra będzie trochę bardziej jajcarska. Może nie będzie taką typową Saiyanką (to może być trudne, jeśli jest się córeczką tatusia :D ). W tym momencie nie ma nawet podjazdu do Gotena, plus to że wziął ją z zaskoczenia (jakkolwiek dwuznacznie to może nie zabrzmieć). Jak tylko wpadłem na pomysł, żeby zrobić spięcie Goten-Trunks, to pomyślałem, że Picek będzie idealnym rozjemcą. To też wymusiło na mnie znalezienie pomysłu na trenowanie Trunksa. Postanowiłem troszkę uczłowieczyć naszego dumnego księciunia, czyli odwołać się do jego dobrej części charakteru. To chyba lepsze rozwiązanie, w porównaniu do tego z DBS, gdzie Trunksa trenowali Kaioshini.
UsuńNie no, umówmy się, Ttuce jest jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna, więc bym nie śmiał tykać demona nawet :D Tak jak Ci pisałem, oddałem jej mały tribute (w kolejnym niewysłanym fragmencie) i tyle jej u mnie może być. W Twoim świecie jej najlepiej.
Zależy od tego, z której propozycji miałby skorzystać? :P A tak na poważnie, to nie wiem sam, postać kota została wprowadzona tak nagle, że jej wątek jest wciąż sprawą dyskusyjną. W poprzednim rozdziale skorzystałem z bramki, że Saiyanin na skraju śmierci staje się potężniejszy (no jakoś tak to brzmiało, wiesz o co mi chodzi), to pozwoliłem sobie go lekko podkręcić.
Tak, pociągnie trochę dłużej od Turlesa. Znaczy, no taki był początkowy zamiar. Ale go raczej nie zmienię, bo zaplanowane wydarzenia wyglądają interesująco. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Powiem tak, nawet jeśli Neko na chwilę zejdzie ze sceny w kolejnym rozdziale, to gdzieś tam później powróci. Ale co, jak i gdzie, to nie mam żadnego pojęcia :D
Cześć Ci!
OdpowiedzUsuńI przeczytałam, trochę to trwało, ale się udało :D
Zauważyć nie trudno, że wojownicy zamknięci na planecie bogów strasznie się tam nudzą, non stop doprowadzając się do wrzenia krwi. Ach Ci Saiyanie, zamknijcie ich w klatce a pozabijają się nawzajem gdzie za życia broniliby swoich pleców aż nadto. Ale żeby Goten krzywdził kobietę? To musiało mu się w czubie poprzekładać, bo przecież z niego był nie mały babiarz :P
Muszę przyznać, że postać Nekomaty bardzo mi się spodobała! Brawo Ty! Jeszcze jest zmiennokształtną to już w ogóle, ale ale... Czyżby oni i mistrz się znali? I w końcu to jest ojciec Mitsau czy nie? :O Ale poczekam na rozwój, w końcu kiedyś musisz zdradzić skąd się wziął ten Saiyanin 9 woda po kisielu :D
No i dotarli. Jakże mogłam nie wpaść na to iż to Saiyanie we własnej osobie, a facet niszczyciel na pierwszy rzut oka przypomniał mi o Blacku, ale mogę się mylić wszak (o dziwo) do tej pory nie obejrzałam sagi super DB, jakoś tam się nie nakręciłam jeszcze na nią poza kinówkami OFC. Przyjdzie dzień to przysiądę i do tego.
Co przyniosą kolejne rozdziały? Nie mogę się doczekać ;)
Pozdrawiam i życzę dużo weny! :D
Co jak co, ale masz zdecydowanie ważniejsze obowiązki, więc mogłabyś i za rok przeczytać, a złym bym nie mógł być.
UsuńPrzyznam, że trochę głupio mi było tak Gotena trochę zeźlić chwilowo, bo za bajtla to był mój człowiek :D Z tą planetą bogów to jest tak, że na szczęście nie wpadłem na wprowadzenie eksperymentu ze szczurami w beczce (przetrwanie najsilniejszego), bo to by złamało mi całą historię, zdecydowanie ją skracając przy tym.
Z Nekomatą to jest tak, że zaczerpnąłem to z japońskich mitów. Kot o rozdwojonym ogonie, który może zmieniać się w kobietę. Trochę ponaginałem pod swoje założenia i... no jest. Nie znali się wcześniej, nie mieli okazji. Gdyby się znali, to by wiedziała, że nie jest on ojcem małpiatki. Dlatego jest mistrzem :P
Wyjaśnię, wyjaśnię. Raczej jeszcze w tej sadze (którą spróbuję trochę przyciaśnić, żeby nie trwała przez sto rozdziałów, bo chcę jeszcze trochę innych historii wprowadzić)
Ja oglądam DBS, momentami cierpi moje chore serce, ale to jest właśnie miłość, nawet jeśli boli. A tożsamości nie zdradzę... jeszcze :)
Witamy : )
OdpowiedzUsuńOd jakiegoś czasu nasza grupa odnosi wrażenie, że blogosfera umiera, więc cieszymy się, że nadal aktywnie publikujesz.
Zapraszamy do Nas. Ocenialnia Wspólnymi Siłami czeka na kolejne zgłoszenia! Możesz również spróbować dołączyć do naszej ekipy, rekrutacja trwa!
wspolnymi-silami.blogspot.com
Pozdrawiamy
Ps. Jeśli nie lubisz takiego spamu, to nie zwracaj na niego uwagi, ale miło nam będzie, jeśli nas odwiedzisz : )
U mnie 103 część opowiadania ;) A tu co tak cicho??? :D
OdpowiedzUsuńZapraszam na epilog!
OdpowiedzUsuń